Rekolekcje

Rekolekcje Wielkopostne 2011

Rekolekcje Wielkopostne 2011 roku – dla małżeństw w kryzysie, małżeństw niesakramentalnych, osób samotnych oraz cierpiących na różnego rodzaju uzależnienia, prowadził ks. Józef Ciupak SAC

Rozważanie IV

Podczas trzech minionych spotkań rekolekcyjnych zastanawialiśmy się jak przeżyć w warunkach i skomplikowanych kontekstach, często nieodwracalnych, w jakich się znajdujemy – swoje życie godnie, po Bożemu, tzn. na miarę swojej osobowej wielkości i niepowtarzalności. Stwierdzaliśmy, że tak się stanie tylko wtedy, jeżeli nasze życie indywidualne, rodzinne i społeczne – będziemy budować na Chrystusie jako SKALE, przyjmując i respektując Jezusowy system wartości. System wartości wedle którego niezaprzeczalnie wiemy: co jest dobrem a co złem; odróżniamy miłość od nienawiści; nie mamy wątpliwości gdzie jest prawda i nie mylimy jej nigdy z fałszem i kłamstwem; wiemy też na czym polega życie człowieka uczciwego – a zdradę i niegodne zachowanie precyzyjnie takimi nazywając.
Fundamentem, na którym opiera się – i z którego wyrasta – świat katolickich wartości jest podstawowe przykazanie: „miłuj Boga z wszystkich swoich sił, a bliźniego swego jak siebie samego”. To przykazanie od wieków jest stałe i niezmienne, niezależnie od tego że wszystko inne dookoła się przeobraża i zmienia.
Również niezmienną jest prawda, że Jezus zespala się, swoiście utożsamia z drugim człowiekiem. „Wszystko, cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci najmniejszych, mnieście uczynili”. Stąd miarą miłości Boga, jest moja postawa, moja miłość do drugiego człowieka. Nie powinna to być jednak miłość do abstrakcyjnej ludzkości – wszak niekoniecznie jest trudno deklaratywnie kochać wszystkich ludzi, zwłaszcza tych będących gdzieś hen daleko: np. biednych mieszkańców kontynentu afrykańskiego – o wiele trudniejsze bywa okazywanie konkretnych form miłości, szacunku i pomocy: wobec chorej Mamy, zniedołężniałego Dziadka, pretensjonalnej Teściowej, naprzykrzającej się i zapominającej Staruszki, opryskliwego Męża, czy czasami trochę gderającej żony…
Istota naszej wiary sprowadza się do tego, by Chrystusa nie wyznawać tylko słowami; nawet nie o nazbyt długie modlitwy w naszej wierze chodzi; również najbardziej wzniosłe i wyszukane akty strzeliste, Godzinki, czy Gorzkie Żale też nie wystarczą – potrzebne jest potwierdzanie tego wszystkiego w prozie życia codziennego.
Mówi bowiem Biblia: „Jeśli ktoś mówi: miłuję Boga, a nienawidzi brata swego, kłamcą jest; albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi”. Zatem kłamstwem będzie nasza mowa, że kochamy Boga, którego nie widzimy, gdy równocześnie nienawidzimy bliźnich, których widzimy i którym powinniśmy nieść pomoc, dawać zrozumienie, być podporą. Jeśli będziemy miłować Boga – ale prawdziwie miłować – to musimy kochać i przebaczać nawet naszym nieprzyjaciołom, ponieważ Bóg kocha wszystkich ludzi – wszystkich bez wyjątku.
Jesteśmy również – jak uczy nas Chrystus chociażby w przypowieści o dobrym Samarytaninie – zobowiązani do świadczenia miłosierdzia wobec spotykanych ludzi. I wobec tych, których doskonale znamy z imienia i nazwiska, ale i tych mijanych na ulicy, czy spotkanych być może jeden jedyny raz w życiu. Można byłoby sobie zamarzyć – by w naszej ojczyźnie, w naszej społeczności lokalnej, nie było osoby chorej czy starszej, która byłaby pozbawiona na stałe ciepłej strawy. By nie było dzieci idących bez śniadania do szkoły. By nie było osób przeżywających w osamotnieniu swoje bóle, cierpienia i choroby. Ale jest inaczej – tacy ludzie są; a być może obszary biedy i nędzy będą się jeszcze powiększały jako skutek globalnych zawirowań ekonomicznych i ciągle grożącego widma recesji gospodarczej.
Dlatego trzeba uczyć się nam wrażliwości społecznej, innymi słowy ewangelicznej wrażliwości. Czyli potrzeba wrażliwych, otwartych oczu i widzącego serca. By samotna kobieta z naszego otoczenia i sąsiedztwa nie zamarzła z zimna i głodu… Owszem – potrzebna jest nasza modlitwa za tych wielorako biednych, ale i często potrzebny jest nasz przysłowiowy wdowi grosz.
Od czasu do czasu można słyszeć – również w ogłoszeniach duszpasterskich w tejże parafii – że kierowane są prośby, apele o swoisty dar ołtarza – o wsparcie dla biednych dzieci przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego; o różnorakich inicjatywach młodzieży – z których to dochód przeznaczony jest na jakiś dom dziecka czy na wsparcie dzieci z rodzin wielodzietnych czy dysfunkcyjnych. I to jest to, o co tak bardzo chodzi w naszej wierze. Bo w przekazywanym wtedy przysłowiowym groszu – objawia się ten wymiar miłości Boga okazywanej naszym bliźnim. Że umiemy, potrafimy i chcemy się dzielić tym co posiadamy… Spójrzmy na pierwszą gminę chrześcijańską – oni na agapy przynosili to co mieli, bogatsi więcej, ubodzy mniej – ale dzieląc się wiarą, nie mogli nie zauważać swoich potrzeb materialnych.
I z pewnością będzie nam jeszcze bardziej trzeba dostrzegać – i to aktywnie/twórczo dostrzegać – ludzi tracących swoje miejsca pracy, zwalnianych z pracy wraz z zamykanymi/upadającymi zakładami pracy, bezrobotnych. Bowiem ci ludzie bardzo potrzebują – w tym ich życiowym dramacie – wsparcia i oparcia w swoich społecznościach: rodzinnej, sąsiedzkiej, miejskiej, ale i parafialnej.
Kolejna kwestia, którą chcę podjąć, to spotykane niekiedy stwierdzenie, że katolicyzm – czy szerzej chrześcijaństwo – jest dziś mało ekspansywne, mało misyjne, czasami wręcz marazmatyczne – że wystarczająco nie dbamy o to, by orędzie Chrystusa rozprzestrzeniało się po całym świecie, zwłaszcza po miejscach i terenach, gdzie Chrystus jest jeszcze nieznany. Będzie też prawdą stwierdzenie, że chociażby w zestawieniu z islamem wypadamy dość kiepsko z tą naszą troską o głoszenie Ewangelii nie tylko tam, gdzie ona jeszcze nigdy nie dotarła, ale i w takich miejscach, które wymagają już rechrystianizacji.
I trzeba nam się pytać: dlaczego się tak dzieje, że chrześcijaństwu brakuje tej mocy – jakby młodzi powiedzieli: brakuje pauera? Brak ekspansywności – brak wewnętrznego dynamizmu katolicyzmu – wynikać może m.in. i stąd, że często my przeszkadzamy innym w drodze do Chrystusa, stając się dla nich zgorszeniem? Może niektórzy ludzie nie wierzą albo nic ich ku Chrystusowi nie pociąga właśnie z naszego powodu? Bo może dzieje się tak, jak powiedział jeden z filozofów, że nie spotkał w swoim życiu ateisty, który odszedł od Boga z powodu lektury dzieł Marksa i Engelsa, natomiast zdarza mu się spotykać ludzi poza Kościołem, którzy wiarę utracili przez konflikt ze swoim duszpasterzem, czy jakimś aktywistą parafialnym… który modlił się pod figurą a niekoniecznie Pana Boga miał za skórą…
Może i rzeczywiście jakość naszego życia – z jednej strony deklaratywnie katolickiego – odpycha innych od Kościoła, albo też jest zgorszeniem i zaprzeczeniem żeśmy spod znaku Chrystusa. Dziś Pan znów daje nam szansę na koniec tych rekolekcji – może jako swoiste rekolekcyjne postanowienie – byśmy zerwali z konkretnym grzechem, który może gorszyć innych, i wybrali Chrystusa w sposób radykalny i bezkompromisowy. Poszli za NIM na dobre i na złe, w pogodę i niepogodę, i wtedy gdy kroczy się za NIM miło i przyjemnie – gdy wiatr wiejąc w plecy ułatwia nam marszrutę... ale i wtedy, gdy kłody spotykamy na naszej drodze, gdy wiatr wieje w oczy... gdy trzeba mówić Chrystusowi tak przez łzy bólu piekącego aż do szpiku kości...
Katolicyzm – szerzej – nasza wiara: to owszem Jezus Chrystus, który jest fundamentem Kościoła, którego bramy piekielne nie przemogą. Ale w naszej codzienności – katolicyzm ma ludzkie oblicze. Ma moją/twoją twarz. Dla ludzi niewierzących o obliczu Chrystusa my zaświadczamy – nasze zachowanie, postawa, nasze wybory, nasze rozmowy – idą na konto Chrystusa. Bom jest spod znaku Chrystusa. I jakże często Chrystus jest rozliczany za nasze słabości i małości, za nasze upadki i sprzeniewierzenia, za nasze zdrady i brak wierności czy jednoznaczności w kroczeniu za NIM. Wszak można usłyszeć i takie zdania: bo oni – katolicy – oni wszyscy tacy są... dotyczy to najsampierw nas – duchownych… i Chrystus zbiera cięgi za nasze zdrady, sprzeniewierzenia, chełpliwość, egoizm, materializm, brak wrażliwości czy empatii…
Jezus Chrystus jest – można obrazowo powiedzieć – więźniem tabernakulum – i o Nim, o Jego miłości, o Jego nauce, my mówimy. I albo ON z nami wychodzi do świata, wkracza na place i ulice naszych miast; jest obecny z nami w miejscach naszej pracy; również w przestrzeni publicznej; albo też Jego misja będzie ograniczona/zawężona do wymiarów kościoła i tabernakulum.
Chrystus oczekuje od nas radykalizmu w kroczeniu za Nim. I to powinien być jeden z zasadniczych owoców naszych dni rekolekcyjnych – radykalizm, bezkompromisowość i jednoznaczność w kroczeniu za NIM. Przez pamięć na słowa Pisma: bodajbyś był zimny albo gorący, ale dlatego że jesteś letni – nijaki, pocznę cię wyrzucać z ust moich.
Bóg nasz jest Bogiem posyłającym nas do człowieka. Nie zatrzymuje nas tylko dla siebie. Owszem – trzeba do Niego przylgnąć całym swoim sercem, wolą i umysłem – po to by od Niego czerpać moc i siłę w naszej codzienności. Jednak – jak mocno akcentuje Jezus – jest i drugie przykazanie: będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego.
Miłować pierwej siebie – to znaczy narzucić sobie rygor wymagań. Po trosze tak, jak to powiedział Jan Paweł II w swoim czasie do polskiej młodzieży: wymagajcie od siebie, stawiajcie sobie wymagania nawet i wtedy, gdy inni od was niczego nie wymagają... Tak – Ewangelia jest wymagająca – ale ostrze jej wymagań należy kierować ku sobie. Wszak łatwo jest stawiać wymagania innym: mąż żonie, żona mężowi, dzieci rodzicom, rodzice dzieciom... zdecydowanie trudniej jest radykalizm ewangeliczny akceptować i przyjmować dla swojego życia i wedle niego układać swoje życie. A przemianę świata trzeba rozpoczynać od siebie – chociażby zwalczając własne lenistwo, nijakość, bezradność, miałkość.
Umiłować pierwej siebie, to znaczy przekraczać mur własnego egoizmu, który chciałby skazywać nas na karłowatość serca, na widzenie tylko końca własnego nosa. Ale miłować siebie znaczy też gromadzić takie skarby – które przekraczają próg śmierci – czyli takie, które wraz z nami pójdą przed Tron ale i Trybunał Ojca: gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą, i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje.
I o takie skarby – wieczne i trwałe – zabiegajmy w naszej codzienności, bo one pójdą wraz z nami przed Tron Ojca w niebie.
Zbliżając się do końca tych rekolekcji przywołam jeszcze słowa pochodzące od Matki Teresy z Kalkuty:
Jestem tylko narzędziem, ołówkiem, który pisze to, co chce Bóg:
Nie mam czasu ani na starzenie się ani na umieranie. Mam tylko czas na to, aby służyć Bogu i kochać Go w drugim człowieku.
Spójrzcie przed snem na swoją dłoń i zapytajcie siebie samych: Co uczyniłem dziś dla Jezusa? Czy to pytanie nie powinno być przez nas stawiane każdego wieczoru przy wieczornym pacierzu?
Podczas tych rekolekcji Bóg bogaty w miłosierdzie, chciał powiedzieć każdemu z nas: siostro, bracie – powstań, nabierz ducha, niech Twoje światło nowym blaskiem zaświeci przed ludźmi… Bo mnie na Tobie zależy, bo ty dla mnie jesteś jedyny i niepowtarzalny – nie jesteś jednym z produktów seryjnych technologii… ale jesteś jedyny w swoim rodzaju, bo ja Ciebie stworzyłem… i znam Cię po imieniu…
Za chwil kilka skończą się rekolekcyjne refleksje. Rozpocznie się czas po rekolekcjach, czas który przed Wami; albo jeszcze inaczej: egzamin z rekolekcji… Wszak naprawdę w czasie rekolekcji nie chodziło o mniej lub piękniej wygłoszone nauki i konferencje; nie chodzi też tylko o ich uważne wysłuchanie i zgodzenie się z przekazywanymi treściami; ale nade wszystko chodzi o to, byśmy „zechcieli chcieć”, czyli podjęli i postanowienia, i trud ich realizacji, naprawy czy poprawy nasze życia: osobistego, rodzinnego, sąsiedzkiego, zawodowego…
I oby z Bożą pomocą to się dokonywało w Waszym życiu – czego z całego serca i z głębi duszy życzę Wam, i o co zapewniam prosić w moich modlitwach dziękując za wspólne rekolekcyjne przeżycia – Amen.