Świadectwa

Moje życie...

Miałam 7 może 8 lat, jak moje życie wywróciło się do góry nogami. Całkiem przypadkiem w moje ręce wpadł list, którego nigdy nie powinnam była widzieć a już na pewno nie powinnam zostać sama z jego zawartością. Byłam mała, tłumaczyłam sobie to co przeczytałam tak jak potrafiłam. Na moje nieszczęście dość wcześnie nauczyłam się nieźle czytać, a że przebywałam głównie wśród dorosłych pewne pojęcia szybko wpadały mi w ucho i nie były całkiem obce.

Co było w liście? Otóż, był to list pisany przez moją Mamę, a skierowany do prokuratury, prosiła w nim o interwencję w sprawie mojego Ojca. Opisuje życie rodziny jakieś dwa lata przed moimi narodzinami i jakiś rok po moich narodzinach. To, co wiem o Ojcu, pochodzi z tego listu. W domu nigdy nie rozmawiało się na jego temat, tak jakby nigdy nie istniał. Byłam już całkiem spora jak usłyszałam od jednej z moich sióstr, że mam szczęście, że go nie pamiętam. A ja zawsze chciałam go poznać choćby tylko po to, by zapytać czy choć przez chwilę mnie kochał.

Ojciec był alkoholikiem. Pił, bił, awanturował się, wynosił wszystko, co było w domu, szantażował, wielokrotnie podejmował próby samobójcze, przepraszał i tak w kółko. Najwyraźniej wiadomość, że pojawię się na świecie, nie była radosną wiadomością. Mama chciała usunąć ciążę, pozbyć się kolejnego ciężaru. Nie zrobiła tego, bo podobno Ojciec na chwilę przestał pić, myślała, że pojawienie się nowego członka rodziny sprawi, że wszystko się ułoży. Trochę się przeliczyła, Ojciec jak dowiedział się, że jest już za późno na zabieg, zaczął pić od nowa i prawdopodobnie nie wytrzeźwiał już do śmierci.

Pamiętam dzień, kiedy czytałam ten list. Byłam sama w domu, siedziałam na dywanie i czytałam z szeroko otwartymi oczami z coraz większym przerażeniem – pewnie nie wszystko rozumiałam, ale wiele zrozumiałam nie tak, jak powinnam. Pierwsza myśl, jaka mi się wtedy nasunęła to, że zrobiłam coś złego, urodziłam się, choć tak naprawdę nikt mnie nie chciał, może to przeze mnie dziś mój Ojciec nie żyje.

Tamtego wieczoru postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby tylko moja Mama nie musiała się na mnie złościć, żeby więcej jej nie przeszkadzać, nie być ciężarem. To były dziecięce, ale bardzo poważne postanowienia. Starałam się jak mogłam, oczywiście często coś nie wychodziło – nikt nie jest idealny i nieomylny. Oczywiście każde niedociągnięcie było od razu zauważone, kilka porządnych pasów miało załatwić sprawę. Wiele razy chodziłam z sińcami na ciele. Z czasem przekonałam się jednak, że ból fizyczny nie jest najgorszym bólem. O wiele bardziej bolały słowa, słowa powtarzane jak mantra, w które w końcu uwierzyłam: Jesteś pasożytem, nierobem, przez ciebie muszę pracować na dwa etaty, to przez ciebie jestem chora, wpędzisz mnie do grobu, to tylko ta łagodniejsza część śpiewki, którą słyszałam niemal każdego dnia. Nie skarżyłam się nikomu, nie narzekałam. Uważałam, że na to zasługuję. Z każdym dniem byłam bardziej przekonana, że zmarnowałam życie swojej rodzinie i muszę zrobić wszystko, żeby dalsza moja obecność w tym domu nie przynosiła szkody. Dusiłam wszystko w sobie, w dzień uśmiechałam się, robiłam dobrą minę, w nocy zaczęły się problemy ze snem, wylewałam hektolitry łez w poduszkę.

W podstawówce nie miałam problemów z nauką. (...) Podstawówka to czas, w którym nie miałam jeszcze takich problemów w kontaktach z ludźmi. Owszem wśród rówieśników zawsze byłam z boku, zawsze sama, niepewna, ale brałam czynny udział w przedstawieniach wystawianych przez nasz szkolny teatrzyk, działałam w samorządzie szkolnym, jak to wtedy mówili wszędzie było mnie pełno, jak coś trzeba było załatwić wysyłali mnie

Liceum – to chyba najgorszy czas w moim życiu. To w liceum zaczęłam mieć poważny problem w kontaktach z ludźmi. Z rówieśnikami nigdy nie potrafiłam się dogadać, ale problem nie dotyczył już tylko rówieśników. Pewnie było kilka przyczyn tego. Na pewno duże znaczenie miało wyśmianie mnie przy całej klasie, przez jedną z nauczycielek. Stałam przez całe 45 minut pod tablicą, a ona się śmiała, szydziła.

Problemy w szkole, sytuacja w domu, plus nieporozumienia z Babcią to wszystko złożyło się na pierwszą próbę samobójczą. Nałykałam się leków i pewnie dziś by mnie już nie było, gdyby nie to, że coś powstrzymało mnie przed zażyciem ostatniej porcji. Pomyślałam wtedy o Babci, że ktoś musi jej pomóc, bo sama sobie nie poradzi, a tak zniechęciła siebie, rodzinę, że nikt już do niej nie zagląda. Pomyślałam sobie, że jak dożyję do rana, to zacisnę zęby i jakoś będę musiała sobie poradzić nie dla siebie, ale dla niej… ech o Babci i naszej relacji długo by można pisać – bynajmniej nie była to łatwa relacja…

Po liceum przyszedł czas na studia, jednocześnie ciągnęłam dwie szkoły. (...) Byłam już bardzo zmęczona i kiepsko radziłam sobie z psychiką. Studia zawaliłam, po skończeniu jednego fakultetu (...) poszłam do pracy i zaczęłam jeszcze raz studia (...). Teraz poszło mi znacznie lepiej, ale obronić nie obroniłam się do dziś.

Coraz gorzej radziłam sobie w życiu, dlatego jak zaczęłam zarabiać, postanowiłam poprosić o pomoc psychologa. Dziś wiem, że bez pomocy Psychologa byłoby bardzo ciężko dotrwać do dziś. Kilka razy wyciągał mnie z podbramkowej sytuacji. Długo trwało nim w miarę normalnie zaczęliśmy rozmawiać. Kiedyś Psycholog policzył, ile średnio słów wypowiadam podczas godzinnej sesji – naliczył ich 10 – przy czym większość, to były słowa ,,tak” lub ,,nie” i trwało tak przez pierwsze trzy lata terapii. Dziś jest znacznie lepiej, choć daleko jeszcze do normalnej rozmowy.

To tylko fragmenty tego, co przeżyłam. Nie da się wszystkiego przelać na papier. Jedno jest pewne, przez większość mojego życia – żeby nie powiedzieć, że przez całe – brakowało i brakuje mi poczucia bezpieczeństwa, ciepła, akceptacji, poczucia, że jestem kochana. Mam 30 lat, a czuję się jak małe bezbronne dziecko, nie wiem, komu mogę ufać, co jest prawdą, a co nie. Zupełnie jakbym zatrzymała się w rozwoju – emocjonalnym – tego dnia, co przeczytałam ten nieszczęsny list.

Pozdrawiam ,,Iksińska”